Ojcowie KapucyniParafia WniebowstąpieniaParafia Matki Bożej Nieustającej PomocyParafia Św. AnnyStrona Główna
Niedzielne Msze Święte
Parafia Matki Bożej

700, 900, 1030, 1200,
1315, 1800

Parafia Wniebowstąpienia

730, 1030, 1200, 1700

W Brzezinach - godz. 900

 

Czytania na dziś
 
Baraniak, ty nie możesz się ześwinić
26-02-2023 11:48 • Ks. Stanisław Rząsa

„Baraniak, ty nie możesz się ześwinić!” – powtarzał sobie biskup w mokotowskiej katowni przez 27 miesięcy

Zdolny, sumienny, rozmodlony. Zakonnik i kapłan. Autor dwóch doktoratów i poliglota. Osobisty sekretarz Prymasa Polski kard. Hlonda i kierownik sekretariatu kard. Wyszyńskiego. Jego życie dzieliło się na dwa okresy: przed i po uwięzieniu. Torturowany nieludzko przez ubeckich oprawców, nigdy nie doczekał się zadośćuczynienia.

Początek

Wyjeżdżając z Poznania na południowy wschód, w kierunku Ostrowa Wielkopolskiego, po mniej więcej godzinie podróży dojeżdżamy do Sebastianowa. Dziś mieszka tu niespełna 130 osób, ale to właśnie tu 1 stycznia 1904 r. urodził się Antoni Baraniak. Chrzest przyjął w kościele św. Marcina w parafii Mchy. Rodzina, w której dorastał, była chłopska, wielodzietna, o religijnych i patriotycznych tradycjach.

Mały Antoni ukończył szkołę powszechną, ale ponieważ szybko odkryto jego wybitne zdolności, zapadła decyzja o kontynuacji nauki. Rodzice zgodzili się i w 1917 r. wyruszył do Gimnazjum Księży Salezjanów w Oświęcimiu. Zaraz po ukończeniu szkoły wstąpił do salezjańskiego nowicjatu. W 1925 r. złożył śluby wieczyste.

Dwa lata później skromny chłopak z Sebastianowa wyruszył w wielki świat. Studiował teologię na Uniwersytecie Gregoriańskim i prawo kanoniczne w Instytucie św. Apolinarego. Obydwa kierunki uwieńczył doktoratami. Opanował biegle włoski, francuski i niemiecki. Grekę i łacinę studiował z zamiłowaniem. W 1931 r., w Krakowie, z rąk kard. Sapiehy przyjął święcenia kapłańskie. Niemal od razu został osobistym sekretarzem Prymasa Polski kardynała Augusta Hlonda. Sprawdzał się w tej roli aż do wybuchu wojny. W 1939 r. razem z kard. Hlondem rozpoczął wojenną tułaczkę. Wrócił do Polski w 1945 r.

Po śmierci kard. Hlonda został szefem sekretariatu jego następcy, abp. Stefana Wyszyńskiego. Funkcję tę pełnił do 1953 r., mimo że 8 lipca 1951 r. sam został biskupem. Za swoje zawołanie biskupie wybrał prymicyjne hasło św. Jana Bosko: „Daj mi dusze, resztę zabierz”. Za wierność Prymasowi zapłacił tak wysoką cenę, że właściwie wynagrodzić może ją tylko Bóg.

Aresztowanie

Najpierw aresztowali Prymasa. Późnym, piątkowym wieczorem 25 września 1953 r., „jacyś panowie przyszli z listem od ministra Bidy do biskupa Baraniaka i proszą o otwarcie bramy” – zanotował kard. Wyszyński w Zapiskach więziennych. Było już po północy, gdy samochód z więźniem ruszył w kierunku Rywałdu. Zabranie Prymasa i wywiezienie go w nieznanym nikomu kierunku było potężnym uderzeniem nie tylko w polski Kościół, ale też w samo otoczenie Prymasa, w jego współpracowników. Mieli zacząć się bać. Mieli poczuć, że i ich los nie jest pewny. Od ich postawy zależały nie tylko relacje państwo-Kościół, ale przede wszystkim bezpieczeństwo samego Wyszyńskiego.

Jeszcze tej samej nocy na Miodową podjechał kolejny ubecki samochód. „Nad ranem zjawił się jakiś oficer, jeden czy dwóch, i zaprowadzili mnie do mojego pokoju na pierwszym piętrze. Najpierw pogrzebali w różnych rzeczach i papierach, potem odczytał jeden z ubowców postanowienie prokuratury wojskowej, «że jestem aresztowany», ale papierka nie dali. Kazali mi się ubrać. Na pytanie, jak się ubrać, jeden z nich odrzekł: «raczej ciepło!». Kiedy mnie sprowadzili na dół, w całym domu, na schodach i przy schodach kręciło się pełno ubowców.

W samochodzie, który stał przed domem, kazali mi usiąść za szoferem; wsiadło też dwóch ubowców. Krążyli dość długo po mieście, aż w okolicy Placu 3-ch Krzyży wylądowali na Alejach Ujazdowskich. Przystanęli dopiero przy Ministerstwie Bezpieczeństwa, na rogu ulicy Koszykowej. Jeden z ubowców wyszedł z samochodu i zniknął w bramie ministerstwa. Dość długo nie wracał. Powrócił wreszcie i samochód popędził na ul. Rakowiecką, do bramy więzienia, która otwarła się za małą chwilę. Doprowadzono mnie prosto do depozytu, gdzie zabrano moją teczkę z bielizną, wszystkie insygnia biskupie i wszystko, co miałem w kieszeniach, z Różańcem włącznie, oraz pieniądze, które ubowcy zabrali z mojego pokoju oraz sypialni.

Zaprowadzono mnie do pustej betonowej celi, w której była prycza, taboret, dzban wody z miednicą i kibel. Groźnie skrzypiał potężny klucz w żelaznych drzwiach i wreszcie nastała cisza. Przez zakratowane okno i matowe szybki z góry zaglądał ponury poranek 26 września 1953 r.” – zapisał abp Baraniak po latach.

Dziedziczny karcer na Mokotowie

Więzienie na Rakowieckiej, zbudowane w 1904 r. przez władze rosyjskie, było jednym z najcięższych więzień zaboru. Wykorzystywane przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej, apogeum niechlubnej historii osiągnęło po 1945 r., w czasie, gdy Polska była już rzekomo wolna.

To tu zamordowano gen. Augusta Fieldorfa „Nila” i torturowano, a potem zastrzelono Witolda Pileckiego. To o tym miejscu w ostatnim widzeniu z żoną rotmistrz powiedział, że przy nim „Oświęcim to była igraszka”. W tym więzieniu w latach 1945-56 wykonano 350 wyroków śmierci. I właśnie tu – bez procesu, wciąż mając status aresztowanego tymczasowo – trafił 49-letni wówczas biskup Baraniak.

 „Chodziło o to, żeby duchowny podpisał lojalkę i zgodził się być świadkiem na procesie pokazowym, w którym chciano skompromitować prymasa Wyszyńskiego. To był niemal rutynowy sposób postępowania bezpieki z krajów Bloku Wschodniego w tamtych czasach. W sfingowanych procesach pokazowych skompromitowano głowy Kościołów m.in. w Chorwacji, na Węgrzech i w Czechosłowacji” – mówiła w jednym z wywiadów dziennikarka Jolanta Hajdasz.

27 miesięcy tortur

Zaczęła się gehenna. Biskup został całkowicie odizolowany od rodziny i współpracowników. Nie mógł pisać listów i otrzymywać korespondencji, nie mógł też odprawiać mszy świętej.

Rozbierany do naga, bity do nieprzytomności, zamykany na wiele dni – czasem nawet osiem – w zimnej, wilgotnej celi, z której sufitu nieustannie kapała woda, głodzony. Oślepiany światłem przez wiele godzin w nocy, faszerowany lekami, zatruwany zastrzykami, trzymany w fekaliach, poddawany wymyślnym torturom, z których wyrywanie paznokci należało do najlżejszych. Przesłuchania odbywały się w cyklu 24-godzinnym. Zmieniali się śledczy, oskarżony pozostawał ten sam i sam stawał naprzeciw zdemoralizowanych katów.

W sumie odbyło się 145 przesłuchań. Każde z nich miało na celu uzyskanie jakichkolwiek informacji obciążających Prymasa. Biskup, w jakiś nadprzyrodzony sposób, wytrzymał wszystkie i nie powiedział niczego, co mogłoby zagrozić bezpieczeństwu kard. Wyszyńskiego. Gdy opuszczał więzienie, ważył 40 kilogramów. Decydenci zgodzili się go uwolnić tylko dlatego, że zachorował na zapalenie wyrostka robaczkowego. W więziennym szpitalu spędził kolejne dziewięć miesięcy. I tu był przesłuchiwany ponad pięćdziesiąt razy.

Jak to wszystko wytrzymał? „Siłę do przetrwania tej szykany dały biskupowi Baraniakowi odprawione wcześniej na oczach współwięźniów rekolekcje, w czasie których podjął postanowienie, że cokolwiek mu się zdarzy, on nie będzie świadczył przeciwko Prymasowi. I słowa dotrzymał” – mówił ks. prof. Marian Banaszak.

Mimo zmiany sytemu politycznego, po 1989 r. nikt nie rozliczył sprawców tego okrucieństwa.

„Trudno się z tym pogodzić, że ci, którzy prześladowali w tamtych czasach, nie tylko księży, ale wszystkich, są zawsze bezkarni, że w naszym kraju na ubowców nie ma paragrafów. Oni przeżyli dość wygodnie starość, byli poza prawem, umieli się wygodnie urządzić i cały czas jakby byli pod jakąś osłoną. Do dziś nic o nich nie wiemy, a przecież wielu z nich bardzo dobrze żyje lub żyło” – mówił w 2011 r. w rozmowie z Jolantą Hajdasz kard. Józef Glemp.

Uwolnienie

W grudniu 1955 r., po ponad dwóch latach, zwolniono bp. Baraniaka z więzienia. Był wrakiem człowieka. 30 grudnia ubecy przywieźli go, odkrytym łazikiem, do Domu Salezjańskiego w Marszałkach pod Ostrzeszowem. Na dworze był siarczysty mróz, ubecy byli ubrani w futra, a wychudzony i schorowany biskup Antoni siedział ubrany w letni płaszcz.

„Po przyjeździe do Marszałek ubecy wnieśli w pozycji siedzącej zmarzniętego biskupa Baraniaka, rzucili go na ławę w kuchni i powiedzieli: «Przywieźliśmy wam Dziadka Mroza»” – ustaliła Jolanta Hajdasz, odnajdując po latach Eugeniusza Kosiela, organistę w parafii w Marszałkach w latach 80-tych.

W marcu 1956 r. wydano zgodę na to, by biskup Baraniak pojechał na kurację do Krynicy-Zdroju.

To się wydarzyło

„Widziałam blizny na plecach arcybiskupa Baraniaka. Byłam asystentką w klinice przy ulicy Przybyszewskiego w Poznaniu i po przyjęciu arcybiskupa do kliniki opiekowałam się nim. Był przyjęty do naszej kliniki już z rozpoznaniem choroby nowotworowej, dlatego leczenie polegało tylko na łagodzeniu dolegliwości bólowych, na odpowiednim odżywianiu, bo wtedy nie było jeszcze takich leków, jakie dziś moglibyśmy zaaplikować. Bardzo dzielnie wszystko znosił, bo to były bardzo duże bóle. To, że był tak wyniszczony, było na pewno skutkiem przebywania w więzieniu, gdzie przecież wiadomo, że był maltretowany.

Świadczyły o tym blizny na plecach, bo był tak brutalnie przesłuchiwany. W czasie badania przedmiotowego zauważyłam te blizny i zapytałam arcybiskupa od kiedy to ma, to mi powiedział, że to jest pamiątka po pobycie w więzieniu. Było to pięć, sześć tych blizn, takich pięcio- czy nawet dziesięciocentymetrowych, to były duże blizny” – mówiła doktor Milada Tycowa, gastrolog, lekarka arcybiskupa Antoniego Baraniaka w 1977 r. w Poznaniu.

Siostra Teofila, elżbietanka, która pracowała w arcybiskupim pałacu, wspominała jedną z niewielu więziennych z opowieści biskupa. „Opowiadał, że przychodziła do jego celi mała mysz, z którą dzielił się więziennym chlebem. Przez wiele tygodni była to jego jedyna towarzyszka, trzymano go bowiem w izolacji dłuższy czas”. Siostra Remigia, która jako pielęgniarka opiekowała się nim w końcowym stadium choroby, gdy oprócz nowotworu dokuczał mu także półpasiec, współczuła mu bólu. „Ekscelencja tak bardzo cierpi” – mówiła. „Siostro, to jest nic, co było tam…” – odpowiedział.

Prymas kard. Stefan Wyszyński i bp Antoni Baraniak – spotkanie w pałacu prymasowskim przy ul. Miodowej w Warszawie (1956)

Czy kard. Wyszyński wiedział?

Gdy kard. Wyszyński został aresztowany, był przekonany, że sprawy domu i Kościoła przejął bp Baraniak. Nie wiedział, że ubowcy zabrali go kilka godzin później. „Ludzie, którzy udzielili mi informacji o bp. Antonim, widzieli go w mokotowskim więzieniu przygodnie, z dala, podczas spaceru. Był w sutannie, chodził sam, był bardzo blady, ale pogodny. Opinia krążąca po więzieniu przekazywała o nim najlepsze wrażenie. Biskup Baraniak trzyma się dzielnie i zajmuje godną postawę wobec swoich śledczych. Wiedziano, że to śledztwo było długotrwałe i bardzo uciążliwe, że biskup nikogo nie obciążył. Mówiono, że wywiera on dobry wpływ na więźniów, którym dodaje otuchy, imponuje swoją kapłańską postawą i najlepszym usposobieniem” – zanotował w Zapiskach więziennych.

O tym, co naprawdę się wydarzyło, dowiedział się w 1955 r. Na pogrzebie bp. Baraniaka 18 sierpnia 1977 r. to on wygłosił mowę pożegnalną. „Biskup Baraniak uwięziony był dla mnie niejako osłoną. Na niego bowiem spadły główne oskarżenia i zarzuty, podczas gdy mnie w moim odosobnieniu przez trzy lata oszczędzano. Nie oszczędzano natomiast biskupa Antoniego. Wrócił na Miodową w 1956 r. tak wyniszczony, że już nigdy nie odbudował swej egzystencji psychofizycznej. Pozostał człowiekiem drobnym, choć niezwykle aktywnym, podejmującym każdy trud bez wahania.

Prymas kard. Stefan Wyszyński, abp. Antoni Baraniak, kard. Bolesław Kominek i kard. Karol Wojtyła

O tym, co wycierpiał, można się było dowiedzieć tylko od współwięźniów. Domyślałem się, że mój względny spokój w więzieniu zawdzięczam jemu, bo on wziął na siebie jak gdyby ciężar całej odpowiedzialności prymasa Polski. To stworzyło między nami niezwykle silną więź. Wyraża się ona z mojej strony w głębokim szacunku dla tego człowieka, a zarazem w serdecznej wdzięczności wobec Boga, że dał mu tak wielką moc, iż mogłem się na nim spokojnie oprzeć”.

Abp Baraniak zmarł 13 sierpnia 1977 r. w letni, pogodny dzień. Taki, w którym dobrze wracać do Domu Ojca. Zwłaszcza, gdy lubi się mocne, włoskie słońce – a on lubił. W poznańskim szpitalu otaczali go ludzie, z którymi dobrze się czuł. Co rusz ktoś przychodził z prośbą o błogosławieństwo. Z Warszawy przyjechał prymas Wyszyński, kilka dni później kard. Karol Wojtyła. To przyszły papież wypowiedział w szpitalnej sali słowa, które zapamiętali wszyscy obecni: „Ekscelencjo, Kościół w Polsce nigdy nie zapomni tego, co Ekscelencja uczynił dla niego w najtrudniejszym dla tego Kościoła czasie…”.

Miał 73 lata. Odchodził jako arcybiskup metropolita poznański, ojciec Soboru Watykańskiego II, inicjator obchodów uroczystości Millenium Chrztu Polski w Poznaniu i Synodu Archidiecezji Poznańskiej. Przede wszystkim jednak odchodził jako moralny zwycięzca. Pokiereszowany, z bliznami na ciele, ale z ocaloną duszą. Niepokonany. Przez dwadzieścia siedem miesięcy tortur.

Prymas Polski kard. Stefan Wyszyński z abp. Antonim Baraniakiem podczas obchodów Tysiąclecia Chrztu Polski w Poznaniu (1966)

Źródła:

Abp M. Jędraszewski, „Teczki na Baraniaka

B. Noszczak, Polityka Państwa wobec Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce w okresie internowania prymasa Stefana Wyszyńskiego 1953–1956

Kard. S. Wyszyński, „Zapiski więzienne

J. Hajdasz, „Zapomniane męczeństwo

Wypowiedzi świadków pochodzą ze strony www.antonibaraniak.pl. Za ich zebranie autorka dziękuje pani Jolancie Hajdasz.


© 2009 www.parafia.lubartow.pl